Kim jest dla nas pies?

Kim jest dla nas pies?
Na ile możemy zapewnić mu godne życie?
Udomowienie psów to pokłosie naturalnej symbiozy, czy perwersyjnego eksperymentu eugenicznego?
Jak czuje się pies w mieście?
Czy my jesteśmy w stanie żyć z psem w mieście w sposób, który nie narusza jego dobrostanu?
Czy szkolenie jest psu potrzebne; czy pomaga mu lepiej radzić sobie w świecie, czy tylko pompuje nasze ego? Ego tych, którzy w relacji z psem są tymi silniejszymi, dominantami.

Nie raz i nie dwa zadawałam sobie te pytania.

To, co jest dla mnie kluczowe to, że (czy nam się to podoba, czy nie) środowisko stworzone przez ludzi jest naturalną niszą dla gatunku pies. Możemy go tępić i gnębić na różne sposoby, a możemy świadomie dążyć do możliwie najlepszej koegzystencji.

Możemy uczyć się rozumieć psy i uczyć się komunikować w zrozumiały dla nich sposób, wolny od przemocy i prowadzący nieraz do niesamowitej międzygatunkowej więzi.

No i tu zaczynają się schody, bo przemoc wobec (w praktyce całkowicie nam podległego) gatunku ma różne wymiary.

– Można z jednej strony promować długie, swobodne spacery (wspaniała sprawa!), a z drugiej stosować bezpośredni, fizyczny przymus.
– Można z jednej strony wydawać fortunę na żywienie, sprzęty, treningi kondycyjne i specjalistyczną opiekę, a z drugiej kompletnie nie liczyć się z charakterem danego psa i jego potrzebami.
– Można z jednej strony budować cały swój wizerunek na byciu „psią osobą”, a z drugiej – trzymać psa w izolacji, albo szantażować brakiem jedzenia.
– Można wreszcie stawać na głowie, żeby wyszkolić psa do swobodnego życia w społeczeństwie i jednocześnie dawać mu sprzeczne/niejasne komunikaty, generując frustrację.
– Można walić psa prądem i kolcami bez opamiętania, a można złamać mu psychikę dystrybuując jedzenie, swobodę i uwagę w sposób rodem z więzienia o zaostrzonym rygorze.
– Można też używać innych psów do gnębienia słabszych i wymuszania poddańczego podporządkowania.

To wszystko dzieje się codziennie, na naszych oczach, na licznych profilach w mediach społecznościowych, w parkach i na osiedlach.

Każdy kolejny dzień obserwowania, jak wokół pracy i życia z psem kiełkują nowe religie, których jedynym celem jest wypalanie ogniem wszystkiego, co brzmi choć odrobinę inaczej od ich świętej księgi, to wciąż rodzące się pytanie „na co mi to było?”.

Dlatego z ulgą raz po raz odkrywam, że wciąż istnieją opiekunowie psów, którzy podchodzą do nich ze zwyczajną, ludzką empatią.

Z zachwytem słucham szkoleniowców i specjalistów od psychologii zwierząt, którzy bazują zarówno na rzetelnych badaniach naukowych, jak praktyce i zdrowym rozsądku.

Ogromny szacunek budzi we mnie, kiedy osoby zajmujące się psimi sportami mówią głośno o tym, że rywalizacja sportowa zaspokaja nasze (ludzkie) ambicje, a psu nie jest do niczego potrzebna.

Czy to znaczy, że chcę potępić w czambuł wszystkie sporty kynologiczne?
Nie.

To znaczy tyle, że chciałabym, żebyśmy zaczęli nazywać rzeczy po imieniu.

Treningi z psem mogą doskonale poprawiać komunikację na linii człowiek-pies, budować wspólne dobre doświadczenia, rozwijać więź między psem i człowiekiem. Nie odbieram nikomu prawa do tego, by efekty włożonej pracy weryfikować na zawodach.

Warto jednak pamiętać, że jeśli pies ma zrobić coś dla nas (na przykład znieść presję emocji wywołanych przez pobyt na zawodach), to najpierw my, jako osoby w pełni odpowiedzialne za los „swojego” zwierzęcia jesteśmy mu winni zaspokojenie wszelkich potrzeb, w tym tej najczęśniej pomijanej, a może kluczowej – swobody do prezentowania naturalnych zachowań.

Dajmy psom być psami, a sami nie dajmy się zwariować wśród stale zmieniających się trendów!

Dodaj komentarz